Ta relacja kazała czekać na siebie bardzo długo. Bardzo długo też zastanawiałem się, jak ją ugryźć i z której strony to zrobić.
Maraton Gór Stołowych był świetną imprezą, był trudną imprezą, był imprezą po której nie wiedziałem czego się spodziewać, ale był też imprezą, która pozostawiła mnie w stanie werbalno-blogowej nieważkości.
Zazwyczaj jestem pełen myśli, które chcę jak najszybciej przelać w sieć, zazwyczaj rozpierniczają mnie emocje, które muszę zamienić na słowa, a tym razem tak nie jest. Niemniej jednak postaram się coś wyczarować…
Góry Stołowe są górami niezwykle ciekawymi. To góry płytowe. A płyty są ułożone poziomo. Stąd też nazwa gór – bo w wielu miejscach są one płaskie jak stół. Właśnie Góry Stołowe goszczą na swoich szlakach biegaczy podczas Maratonu Gór Stołowych (jak zresztą sama nazwa wskazuje). Baza zawodów znajduje się w miejscowości Pasterka. Według znaków przed miejscowością, to właśnie tam znajduje się koniec świata. Niesamowity jest to koniec świata – urocze schronisko z widokiem na Szczeliniec położone na zadupiu zadupia, gdzie można pomarzyć o zasięgu w telefonie, a prąd zawraca na drutach. Miodzio.

Tam też pojawiłem się dzień przed biegiem z Moją Niebiegającą Kobietą, która pełniła dzień później rolę prywatnego fotografa i obsługi pit-stopu na 30 kilometrze. Rozłożyliśmy namiot (dało się zauważyć, że żadne z nas w harcerstwie nie było), wypakowaliśmy tobołki z samochodu, odwiedziliśmy biuro zawodów (wielki plus dla orgów za świetną koszulkę Salomona), zjedliśmy kolację, wypiliśmy czeskie piwo i uciekliśmy do namiotu przed burzą i ulewą. Tym sposobem stało się pewne, że szlaki po których będę biegł dnia następnego, będą mokre, śliskie i błotniste…
Sobotni poranek przywitał nas słońcem, ale też krążącymi dookoła chmurami, które zwiastowały deszcz. Od razu napiszę, że nie spadła ani kropla wody z nieba. Lał się natomiast żar. Nie muszę mówić, jak się przez to biegało.
Zresztą: w lasach cholernie wilgotno i duszno – dodajemy do tego kilkaset metrów nad poziomem morza, następnie dodajemy duchotę w odsłoniętej przestrzeni, mnożymy przez słońce ciągle nad głowami… Wynik potem pomnóżcie przez solidne przewyższenia, wypierwiastkujcie z tego ostre zbiegi, przekształćcie to na funkcję liniową, a ujrzycie wykres, który możecie podpisać „jak się zdycha na trasie”.
Nie było łatwo. Tym razem nie będę opisywał szczegółowo trasy, bo po pierwsze nie pamiętam jej zbyt dobrze, a nie chce mi się śledzić tracka z garmina kawałek po kawałku, a po drugie tych szczegółów byłoby zbyt wiele. Powiem tak – jeśli ktoś chce pojawić się na MGS, to powinien nastawić się na: znikomą ilość asfaltu, sporą ilość skakania po skałkach, bardzo ostre zbiegi, parę solidnych podejść, kilka strumieni na trasie, niemałą ilość błota i generalnie wszystko to, czym charakteryzują się biegi górskie. Ale, ale! Ja też byłem na to nastawiony, żeby nie było. Jednak MGS pokazał mi nieco inny wymiar tego wszystkiego. Niby to tylko maraton, niby 43 kilometry (tyle ma trasa tak pi razy drzwi).

Ale po 35 kilometrach tego biegu byłem bardziej wypruty z sił, niż po 60 kilometrach Rzeźnika! Ten bieg reklamowany jest jako „najtrudniejszy maraton górski w Polsce” i to wcale nie są przechwałki – tak rzeczywiście jest. Planowałem dobiec w czasie około 6 godzin – to był taki strzał po spojrzeniu na moje obecne możliwości, ale bez znajomości specyfiki tego biegu. Po 20 kilometrach wiedziałem, że będzie to w zasadzie nie do zrobienia, a na 30 kilometrze powiedziałem do Mojej Niebiegającej Kobiety, że 6 i pół godziny, to będzie sukces. I faktycznie – walcząc z zajebistym bólem stóp (bom baran i nie przebierałem skarpetek na trasie, przez co doczekałem się fantastycznych kalafiorów i odcisków) i odwodnieniem doczłapałem się pod Szczeliniec na szczycie którego znajdowała się meta (dziękuję: biegaczce z którą tam dobiegłem, a która powiedziała do mnie „błagam, nie zatrzymuj się teraz, bo jeśli to zrobisz, to i ja się zatrzymam” oraz pani z budki z napojami za sprzedaż butelki coli na zeszyt).

Najgorsze miało dopiero nastąpić – na szczyt prowadzi 665 stopni… Szanowni Państwo, to jest rzeźnia. Nie wiem czy lepszym wyjściem jest liczenie, czy nieliczenie tych schodów. Jestem jednak pewien że one i tak i tak ciągną się w nieskończoność. Na szczęście nieskończoność miała swój koniec. Padłem na mecie zrypany tak, jakbym przebiegł sto a nie 40 kilometrów. Czas 6:29:48. Żeby dojść do siebie po biegu potrzebowałem godziny. Było grubo. Polecam.
Dla co niektórych Maniek. Biegacz, bloger oraz Słoik Roku
2014, jak został ochrzczony przez najbliższych znajomych. Kiedyś
uzależniony od cyferek, liczb, asfaltu i życiówek. Teraz uzależniony od
mapy, kompasu, kąpieli w bagnach i ran ciętych od jeżyn na nogach. A także
od ciastek, kiwi i ogórków kiszonych (ale nie na raz).
Oj tam nie marudź, sam się w to wpakowałeś 😉 .
Gratulacje i pozdrowienia
Krzysztof
A czy ja coś mówię?:P
Gratuluję wyniku i jaj ze stali, bo takie trzeba mieć żeby wystartować w maratonie górskim!
Dzięki, ale myślę, ze z tymi jajami, to przesada:)
A tak nawiasem mówiąc – planujesz start w Izerskiej Wyrypie?
Kurczę, czy ja mam tego za rok próbować. Ja tak kochać Sudety…
Pozdrawiam Ciebie, Marcin, i Twoją Niewiastę.
Dziś zapomniałeś o muzyce.
Spróbuj, myślę, że nie pożałujesz. Pewnie sam wrócę tu za rok powalczyć ponownie. Za pozdrowienia dziękujemy i odpozdrawiamy gorąco!:)
Gratuluję i szczerze podziwiam 🙂
Dziękuję! Ciebie też to na pewno kiedyś czeka 😛
Na poczatek gratulacje oczywiscie – szacun!
Widze na zdjeciach, ze biegasz w okularach i w koszulce na ramiaczkach. Jak sobie radzisz z potem zalewajacym twarz? Musisz co chwila sciagac okulary? Czym obcierasz czolo jak nie masz ani kawalka rekawa?
A moze sie nie pocisz… 😉
Pytam powaznie, bo ja po godzinie biegu musze wycierac twarz i oczy co pare minut. Moze sa jakies patenty, o ktorych nie wiem?
Przemek
Tak szczerze, to pocę się jak knur. Dlatego też o każdej porze roku muszę biegać w jakimś nakryciu głowy – czy to czapeczka, czy bandana – byleby coś było i wchłaniało pot. Zazwyczaj to mi wystarcza.
Fakt, bywa że czasem to za mało – jak na przykład na MGS – wtedy to co punkt obmywałem twarz wodą i też było dobrze.
Graty!
Tak się zastanawiam na co grubego porwać się w przyszłym roku. MGS jest jedną z kandydatur 🙂